niedziela, 29 sierpnia 2010

9. Ludzie.


Pierwsze moje zetknięcie z Gruzinami - samolot z Pragi do Tbilisi. Airbus startuje z pewnym opóźnieniem, bo ludzie na pokładzie mają trudności z dostosowaniem się do poleceń załogi - chodzą, witają się, całują, wymieniają uwagi, pokazują sobie pamiątki z podróży. Wszyscy jakby się znali, mówią w tym dziwnym języku o jakby hiszpańskiej melodyce, ale zupełnie go nie rozumiem…



Potem nasz pierwszy taksówkarz - Jura. Łapie nas na lotnisku siedzących przy stoliku w kawiarni i czekających na świt - 'ja taksist partizant' przedstawia się ku zgrozie Y., który naoglądał się przed wylotem francuskich reportaży o nielegalnych taksówkarzach w Paryżu. Jego żiguli jest tylko 2 lata młodszy ode mnie, nie mogę znaleźć klamki od drzwi, ale i my i nasze plecaki zostajemy sprawnie zawiezieni do hostelu, przy czym ostatni odcinek drogi przypomina raczej szlak trekkingowy. Przez cały czas naszemu szoferowi buzia się nie zamyka - okazuje się, że podczas konfliktu w 2008 woził polskich dziennikarzy w rejony objęte wojną, opowiada o sobie, opowiada o Tbilisi, opowiada, które nacje lubi, a które w ramach złośliwości raczy nie do końca prawdziwymi informacjami o Gruzji. Bierze od nas notatnik z numerami w jedną rękę, w drugą chwyta telefon żeby wybrać numer do naszej kwatery - 'ale ja tak umiem prowadzić' protestuje, kiedy siłą wyrywamy mu jedną z tych rzeczy. 

Jura to nasza klamra podróżna, wracając pociągiem z Batumi do Tbilisi, budzimy go telefonem i po kilku godzinach odbiera nas z dworca i zawozi na lotnisko. Ja w ramach usługi przewozowej i dłuższego oczekiwania na odprawę dostaję jeszcze dwugodzinną rozmowę o Gruzinach, o wojnie i leżeniu pod ostrzałem, o republikach separatystycznych (z dokładną instrukcją, jak dostać się do Abchazji, lecz chyba nie skorzystam), jak również ze względu na moją specjalizację zawodową - szczegółowy opis wypadków samochodowych z ostatniego roku (tu lekko cieszę się w duchu, że tak naiwnie jeździłam po Gruzji przez ostatnie dwa tygodnie, chociaż w sumie nie jeździliśmy w nocy, ani samochodami terenowymi po szczególnie trudnych górskich odcinkach, a tu rzeczywiście zdarzają się spektakularne wypadki i po prostu trzeba uważać). Nasz szofer dzieli się również historią tragicznej miłości do pewnej Ukrainki, ujawnia swoje zainteresowania literackie oraz polityczne (z wątkiem wyrobu karykatur znanych polityków, które koniecznie chce mi pokazać). Nosi mój plecak po lotnisku, a po powrocie odbieram jeszcze telefon, czy aby na pewno dotarłam i kiedy wrócę do Gruzji, bo przecież 'u niego w dieriewnie mnoga wina' ...



Może to właśnie Jura sprawia, że w Tbilisi nie boimy się miejscowych. Nikt nie patrzy na nas wrogo, nikt nie zaczepia. Sporo rozmawiamy z ludźmi, zagajeni nawet w prosty sposób przy robieniu zakupów, zawsze pytają skąd jesteśmy, co już zwiedziliśmy i czy nam się podoba. Zaskakują. Pan sprzedający pomidory na rynku, kiedy dowiaduje się, że mieszkam w Łodzi, mówi "tak, znam Łódź, tam się odbywa festiwal operatorów filmowych",  spotkana w marszrutce  studentka z Tbilisi ma w Łodzi znajomych .   

Gruziński system pomocowy spotyka nas, kiedy gubimy się, wysiadając na niewłaściwej stacji metra. Szukamy Muzeum Jedwabiu, które wg przewodnika znajduje się niedaleko ambasady niemieckiej.  Najpierw zagaja nas pan przy stacji metra, a my próbujemy wytłumaczyć, czego szukamy, nie znając po rosyjsku słów 'jedwab' ani 'ambasada' (tu dziękuję uczynnej osobie z kraju za słownikowe wsparcie smsowe).  Za chwilę otacza nas grupka Gruzinów,  pani nie potrafi pomóc, ale zaczepia przechodzącego pana (oni rzeczywiście sprawiają wrażenie, jakby wszyscy się znali), ten woła kolegę z drugiego końca ulicy, kolega chwyta za telefon dzwoni do kuzyna i w końcu wszyscy dochodzimy do wniosku, że należy ponownie udać się do metra i powrócić do centrum.



Szukając dobrych i tanich dań należy poszukać knajpki dalej od centrum, takiej, w której jadają Gruzini. Jadłospis znajduje się wówczas na ścianie i zapisany jest gruzińskim alfabetem i jeśli macie szczęście jak my, jedna kelnerka mówi po rosyjsku. Zostawiamy jej napiwek, a ona dogania nas na ulicy, że jakieś pieniądze zostały na stole.



Wasza - nasz taksówkarz w dłuższej drodze do i z Lagodechi. Prawie od razu rozmawiamy o rodzinie. Gruzini wypytują o to szczegółowo i nie należy się obrażać, taka ich kultura, nie próbują nikogo w ten sposób obrazić.  Są nacją, która niechętnie emigruje, a jeśli już, to na chwilę,  żeby powrócić do swoich. Bez skrępowania więc pytają się o męża, dzieci, rodziców, rodzeństwo. W każdej części Gruzji ktoś przejęty mym losem kobiety niezamężnej przeszukiwał głośno bazę dostępnych kawalerów i proponował mi mniej lub bardziej korzystne zamążpójście. Także Wasza po dłuższej chwili zastanowienia rzuca 'bo wiesz, moja sąsiadka ma takiego syna...'

Rozmawiamy o obecnym prezydencie. Większość spotkanych przez nas Gruzinów nie jest zeń zadowolona. Zwłaszcza ci spotkani w stolicy i jej okolicach, obwiniają go za wojnę sprzed dwóch lat, brak pracy, brak pomocy ze strony państwa i warunków do normalnego życia. Na prowincji pokazują hucznie otwarte fontanny w środku sypiących się rynków... Mnóstwo spotykamy osób, które w okresie przemian wciąż nie mogą się odnaleźć.  Dużo rozmawiamy o naszych rodzicach w okresie przemian w Polsce i o nas samych dorastających w podobnych warunkach. Spotykamy i bardziej wyważone opinie - policjant podkreśla duże zmiany w poczuciu bezpieczeństwa, student mimo opinii, że jest to niemożliwe,  próbuje własnego biznesu, otwierając w Batumi własną knajpkę. I pewnie każdy ma w tym trochę swojej racji...



Tamazi - nasz przewodnik po Kachetii, muzyk, historyk sztuki. W lokalnych muzeach wszyscy go znają, wdaje się z nimi w serdeczne rozmowy, przedstawia nas ochroniarzom jako wyjątkowo międzynarodowe towarzystwo - koleżankę, kubańskiego pochodzenia, mianując wręcz siostrzenicą Fidela Castro, na szczęście A. nie obraża się o takie rzeczy, z rozbawieniem za to obserwujemy mieszankę zdumienia i szacunku na twarzach muzealnych ochroniarzy.

Wpuszcza nas do swojego domu pełnego obrazów, antyków i muzyki granej na pianinie, to tu jemy większość tych dobrych rzeczy opisywanych powyżej, to tu poznajemy zasady gruzińskiego biesiadowania z toastami w roli głównej. Kieliszki wina (jest też wersja z rogami do wina, które odstawione przewracają się) wypijane do dna, Tamada (czyli główny prowadzący) wznoszący toasty za rodzinę, za kobiety, za dzieci, za pokój, za Gruzję, za Polskę, za przyjaźń, za miłość. Każdy toast to dłuższa przemowa, kiedy Tamada go wznosi wszyscy czekają, nikt nie wychyla się z piciem. Biesiada trwa długo, Tamazi przygrywa na pianinie i śpiewa gruzińskie pieśni, śpiewa również jego rodzina (my ze względu na nikły poziom umuzykalnienia i poczucie posiadania wyjątkowo marnych głosów nie śpiewamy).  Uczymy rodzinę Tamaziego francuskiego, odbieramy lekcje podstaw gruzińskiego, zostawiamy przywiezione z Polski pocztówki, długopisy i kredki dla jego córki, która uczy się polskiego w Domu Polskim w Lagodechi. Po powrocie do Polski szykuję do wysłania album ze zdjęciami dla nich.



Brat Tamaziego - pojawia się na jednej z uczt, zarzeka się, że nie potrafi tak dobrze śpiewać, zanim nie wypije kilku toastów. Zostaje więc tego wieczoru Tamadą. Uczy nas, że mężczyzna dla okazania szacunku kobiecie,  trąca jej kieliszek przy toaście nieco z dołu. Wznosi kolejne długie toasty, tego wieczoru pijemy nawet za Klossa, 4 pancernych i 17 mgnień wiosny. Przy piątej karafce okazuje się, że brat gospodarza śpiewa całkiem nieźle. Na koniec proponuje podwiezienie, ale mając do przejścia mały kawałek, nieco ociężali od wina i jedzenia, wolimy spacer. Budzi to zdziwienie gospodarzy, ale gość to gość, jeszcze w bramie ich sąsiad proponuje nam podwiezienie, bo przecież 10 minutowy spacer to z pewnością za duży wysiłek, nie wypada byśmy aż tyle szli. Kiedy w doskonałych humorach wracamy obserwujemy, jak za nami powoli toczy się mercedes brata Tamaziego, który troskliwie sprawdza, czy na pewno dobrze obieramy drogę...



Tamara - zwiedzając w ciągu dnia Kachetię Tamazi proponuje nam odwiedzenie pewnej przemiłej starszej pani zajmującej się haftem, mieszkającej w jednej z wsi. Gruzińska staruszka ma 97 lat (wygląda 20 lat młodziej, porusza się energicznie i dużo się uśmiecha), nie bierze lekarstw i nie pija wina. Pokazuje nam swoje hafty (zaczęła haftować w młodym wieku lat 70) i obrazki oraz zdjęcia z wystawy w Tbilisi, gości nas kawą i bawi opowieściami z dzieciństwa ('tu w okolicy znajdował się letni dom Romanowów'). Mimo bardzo skromnych warunków życia zaskakuje pogodą ducha i otwartością - zwłaszcza starsi Gruzini wiedzą, jak wygląda Europa, nie przerażają ich słowa Francja, Francuz. W domach wciąż trzymają stylowe meble i dzieła sztuki, pamiętające lata świetności ich rodzin, sprzed wojen i zsyłek. Sytuacja materialna często  jednak zmusza ich do sprzedaży rodowych pamiątek za grosze...



Warusz - nasz szofer w Achalcyche, kiedy wysiadamy z marszrutki i pytamy taksówkarzy o kwaterę, do której zamierzamy się udać, nikt nie wie o kogo nam chodzi (a tu podobno wszyscy się znają...), przysiadamy więc na plecakach zastanawiając się, co dalej, kiedy zjawia się Warusz i tłumaczy że zna Żorę - my nie znamy, ale co tam, gdzieś nas na pewno dowiezie. Warusz to Gruzin ormiańskiego pochodzenia, bardzo wylewny, bardzo wesoły, pełen ciętych uwag na temat Gruzji i jej mieszkańców, ale sporą część życia spędził w Rosji i chyba trochę tęskni. Pchamy jego auto, kiedy nie chce odpalić, a on w zamian zatrzymuje się w każdym widokowym miejscu na trasie, zawozi nas do banku, do taniej kawiarni i sklepu, sprawdza godzinę odjazdu marszrutki na dworcu i punktualnie zawozi nas na miejsce.



Manana i Eduardo - potomkowie polskich zesłańców z okresu powstania listopadowego. Z pewnym wstydem przyznają, że nie mówią po polsku (specyfiką zsyłek było umieszczanie zesłanych w różnych miejscowościach, aby nie utrzymywali kontaktu), ale ich syn studiuje w Polsce, a córka jest lekarzem Trójmieście. Prowadzą gospodarstwo, dużo pracują, swoich gości przyjmują serdecznie, gubimy się w ich dużym domu, spędzamy wieczory leżąc na karimatach na werandzie i robiąc zapiski - dom jest położony już na wsi, nie słychać w nim odgłosów miasta, trudno nam się potem rozstać z tą ciszą (pewnie przez to Batumi, nasz ostatni cel podróży, wydaje nam się okropnym miastem), słuchamy świerszczy, wdychamy zapachy gotowanych właśnie konfitur i zajadamy je do posiłków. Gospodarze są bardzo ciepli i bardzo skromni: 'nam nie brakuje chęci do pracy, brakuje nam dobrych dróg...' - rzeczywiście drogą koło domu wspinają się i piesi i pojazdy. Kiedy gubimy się, momentalnie poznajemy połowę mieszkańców wsi, jakaś pani troskliwie zaprowadza nas do domu, a gospodarz ma niezły z nas ubaw przy kolacji. Gospodyni udostępnia nam pralkę, pomagam jej zamocować sznurki na werandzie i odbieram lekcję prawidłowego wystawiania prania na kaukaski powiew, żeby szybciej wyschło. Przy odjeździe zakłada dla nas księgę gości, wpisujemy więc wyrazy zachwytu i zostawiamy pocztówki z miast, w których mieszkamy. 



Znajomości z marszrutek - słysząc nasze konwersacje zagadują nas różne osoby - wysoki Gruzin ('jakie oni tu mają wielkie dłonie', dziwi się A., 'zobacz to jest 5-letnie dziecko a ma dłonie jak ty') nieśmiało zagaduje po angielsku, tłumacząc, że uczy się sam dopiero od pół roku, chwalimy więc jego poziom językowy, a brakujące słowa uzupełniamy z jego sąsiadem po rosyjsku. Dowiadujemy się, że ulubionym sportem gruzińskim jest... wrestling, a najpiękniejszym miejscem oczywiście Achalcyche, w którym się urodził. Przemiła pani z marszrutki do Batumi daje nam butelkę wody (dzielimy się z podróżującym samotnie 10-latkiem) i pokazuje album ze zdjęciami swojej rodziny chyba do pięciu pokoleń wstecz, spotykamy ją potem na bulwarze nad morzem i oczywiście ponownie zostajemy zaproszeni do Gruzji.

Gruzińska gościnność i serdeczność są zupełnie niewymuszone, warto by było, żeby turyści jej nie nadużywali... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz